Cypr: Rowerem dookoła Słonego Jeziora

Drugi dzień naszej babskiej wyprawy na Cypr jest jeszcze bardziej leniwy, ale żadnej z nas to nie przeszkadza. W planie mamy zobaczenie przebywających na Cyprze zimą flamingów, chwilę na plaży i zwiedzenie pewnego meczetu leżącego nad brzegiem Słonego Jeziora. I oczywiście delektowanie się cypryjskimi pysznościami!

Po śniadaniu składającym się z lokalnych produktów, które kupiłyśmy wczoraj w małych, miejscowych sklepikach (tak dobrych pomidorów dawno nie jadłam!), ruszamy w miasto w poszukiwaniu wypożyczalni rowerów.

W poszukiwaniu wypożyczalni

Wypożyczalnie, które znalazłyśmy na mapie niestety nie funkcjonują, ale zaczerpując informacji w jednym ze sklepów trafiamy do punktu, w którym mają rowery nawet poza sezonem. Tyle tylko, że sprzęt jest w tragicznym stanie, a wypożyczenie jednego roweru kosztuje 10 EUR. Patrząc na te nasze jednoślady mam wrażenie, że nie są warte więcej niż opłata za taki jeden dzień wynajmu…

 Zostawiamy w depozycie prawa jazdy i wsiadamy na pojazdy. Początkowo dość niepewnie próbujemy przyzwyczaić się do nieco odmiennych zasad – nie możemy przecież zapomnieć, że na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny. Z ciasnych uliczek wyjeżdżamy na deptak i kierujemy się w stronę odwiedzonej wczorajszego wieczora restauracji Psarolimano – tak nam tu wczoraj kolacja posmakowała, że wieczorem również zawitamy w tym miejscu, ale zanim to nastąpi czeka nas słoneczny dzień na dwóch kółkach.

Słone Jezioro

Docieramy do Słonego Jeziora leżącego między Larnaką a lotniskiem. W nocy, gdy jechałyśmy taksówką z lotniska, widziałam w wodzie oświetlone światłem Księżyca odpoczywające flamingi – znajdowały się tuż przy brzegu, doskonale widać je było z ulicy. Teraz jednak – po południu – flamingów prawie nie ma. Zauważam w wodzie jedynie kilka sztuk brodzących ptaków, jednak są daleko od brzegu. Ledwo je widać… Ponoć można spotkać tu także pelikany, ale teraz nie ma po nich nawet śladu.

Ze Słonym Jeziorem wiąże się legenda. W czasach Chrystusa miała znajdować się tutaj winnica. Pewnego dnia spragniony Łazarz napotkał tu starą kobietę, którą poprosił o kilka winogron, dzięki którym zaspokoiłby nieco pragnienie. Staruszka jednak odmówiła pomocy twierdząc, że w koszu w rzeczywistości pełnym owoców niesie sól. Oszukany Łazarz zamienił więc winnicę w słone jezioro, by niechętnej do pomocy kobiecie nigdy nie zabrakło soli.

Plaża Mackenzie

Skoro flamingów brak, zawracamy, by udać się na plażę. Blisko mamy na słynną Mackenzie (Makenzy) Beach – długą, piaszczystą plażę, przyjemniejszą od tej dostępnej w centrum miasta. Budki ratowników i palmy przywodzą na myśl kadry ze Słonecznego Patrolu, tylko kolor piasku może nieco rozczarować.

Dziewczyny decydują się na szybką kąpiel, ja jednak pozostaję na brzegu. Wydaje mi się, że Bałtyk latem nie jest cieplejszy niż morze tutaj w tej chwili, ale zamoczenie stóp w zupełności mi wystarczy. Tym bardziej, że ciężko zanurzyć się tu w całości, bo płycizna sięga bardzo daleko. Czas spędzam na wygrzewaniu się i obserwowaniu lądujących samolotów – lecą nad morzem bardzo nisko, bo za niecały kilometr ich koła dotykają lądowiska.

Na wyjazdach zawsze gdzieś pędzę, chcę zobaczyć jak najwięcej, ale ten leniwy czas sprawia, że doceniam i taki inny sposób spędzania krótkich wakacji. Dziewczyny osuszają się po wyjściu z morza i kierujemy się do położonego obok baru. Gdy otrzepujemy się z piasku zaczepia nas kilku delektujących się sziszą Cypryjczyków. Obserwowali nas bacznie, dopytują skąd jesteśmy. Gdy tylko słyszą „Polska” od razu rozumieją, że dla nas na kąpiele za zimno tu nie jest :)

Nieco zgłodniałyśmy, więc wertujemy menu. Nie mogę oprzeć się zamówieniu przegrzebków na musie z selera. Co prawda za selerem jako takim nie przepadam, ale danie jest doskonałe! Przegrzebki (zwane inaczej muszlami św. Jakuba) zrobione są w punkt. A mus? Cudownie uzupełnia smak małży. Wszystko rozpływa się w ustach. Do tego lokalne, cypryjskie KEO – piwo dolnej fermentacji typu lager wytwarzane w Limassol od 1951 roku. Jestem w kulinarnym raju, co tylko rozleniwia mnie jeszcze bardziej. A może by tu zostać?

Zaczyna się powoli złota godzina, czyli najlepsza pora dla fotografów. Wracać do miasta czy jechać dalej? Decydujemy się na tą drugą opcję. Postanawiamy objechać Słone Jezioro dookoła. Spokojna tafla wody niezmącona jest nawet jednym podmuchem wiatru. Flamingów niestety nadal brak, więc skupiam się na widokach – między innym na oświetlonym ciepłymi promieniami słońca meczecie Hala Sultan Tekke.

Hala Sultan Tekke

To jedno z najważniejszych dla muzułmanów miejsc kultu na świecie. Są tu pomieszczenia mieszkalne, meczet, mauzoleum oraz cmentarz. Wyznawcy islamu wierzą, że pochowana została tu Hala Sultan – ciotka Mahometa. Starsza kobieta miała spaść w tym miejscu z muła, na którym akurat jechała. Miejsce wiecznego spoczynku znalazła tu także pierwsza żona emira Mekki Husajna.

Co prawda nie zdążamy i miejsce to jest już zamknięte (meczet odwiedzać można do zachodu słońca), ale i tak jest pięknie. Sielankę burzą jedynie komary – wystarczy zatrzymać się na chwilę, by żądne krwi potwory zaczęły nas kąsać. Przy meczecie spotykamy kilku Turków zajadających się lodami, jednak od ludzi więcej tu… kotów. Całe zatrzęsienie futrzaków wyleguje się gdzie popadnie. Jeden z nich próbuje się wdrapać na rower, pozostałe jednak kompletnie nas ignorują.

Rowerem dookoła jeziora

Skoro meczet jest już nieczynny, ruszamy dalej. Jesteśmy tak blisko miasta, a krajobraz zupełnie się zmienia. Po prawej mamy jezioro, po lewej natomiast pola falującego przy lekkim wietrze zboża, a na horyzoncie ciemne góry. O tej porze widok jest nieziemski! Otaczającą nas ciszę psuje jedynie gromada popisujących się na motorach mężczyzn, jednak szybko znikają nam z oczu zostawiając za sobą masę wznieconego w powietrze pyłu. Gdy tylko nas wyprzedzają okazuje się, że idealnie dopełniają widok do zdjęcia – brakowało tu trochę dynamiki kadru.

Flamingi!

Jedziemy wciąż przed siebie powoli wracając do miasta. W pewnym momencie słyszę jakieś ptaki. Im bliżej szczytu wzgórza jesteśmy, tym dźwięk coraz bardziej przybiera na sile. Dziewczyny jadące za mną jeszcze nic nie słyszą, ale ja dam się pokroić, że gdzieś blisko musi być spore stado. Tylko co to za gatunek? Wjeżdżam na górkę i sprawa jest jasna. U stóp miasta zgromadziła się ogromna populacja flamingów – to tutaj się ukryły!

Część ptaków wciąż jeszcze brodzi w wodzie w poszukiwaniu pokarmu, część już śpi, a część przygotowuje się do nocnego spoczynku. Jest naprawdę głośno! Żałuję, że nie mam lepszego teleobiektywu – można tu obserwować setki tych stworzeń. Flamingi na Cyprze spotkać można w trakcie naszej zimy, marzec to ostatni dzwonek na podglądanie tych stworzeń.

Akwedukt Kamares

Ostatni punkt programu to zbudowany na polecenie osmańskiego gubernatora Larnaki w połowie XVIII w. akwedukt Kamares. Oryginalnie miał 10 km długości i powstał z kamieni pozyskanych ze starożytnego Kitionu. Akwedukt wodę do Larnaki doprowadzał aż do 1939 roku!

Spotykamy tu mężczyznę z niewielkim psiakiem. Zwierzak natychmiast przybiega się przywitać – jako że lubię wszystkie takie futrzaki, poświęcam mu chwilę. Sprawia to, że po kilku minutach miziania i głaskania psiak nie ma zamiaru wracać do właściciela… Wielokrotnie już słyszałam, że mam podejście do zwierząt – może rzeczywiście coś w tym jest? Mężczyzna bierze pupila na ręce i wydaje jakąś komendę, psiak zaraz siada i nam macha. Ale gdy tylko z powrotem ląduje na ulicy, biegnie za mną ile sił w łapkach. Musimy jednak się pożegnać.

Wieczorem akwedukt jest urokliwie podświetlony. Zastaje nas przy nim zmierzch – oznacza to, że dobre kilka kilometrów będziemy jechać po ciemku. Światła oczywiście w rowerach nie działają, musimy więc jakoś sobie poradzić. Początkowo jedziemy chodnikami, jednak częste skrzyżowania i wysokie krawężniki zmuszają nas w końcu to jazdy ulicą. Na szczęście całą trasę mamy oświetloną ulicznymi latarniami.

Jadę z przodu – pokonywanie skrzyżowań i rond z drugiej strony (ach ten lewostronny ruch!) o dziwo nie stanowi żadnego wyzwania. Szybko się przestawiłam, ale podejrzewam, że jako kierowca mogłabym mieć z tym problem. Na rowerze jednak czuję się pewnie. Mimo późnej pory sweter wciąż tkwi w koszyku z przodu roweru – że też u nas na takie temperatury trzeba będzie poczekać

Psarolimano po raz drugi

W centrum zwracamy rowery i ruszamy do Psarolimano. Kolejna kolacja w tym miejscu nie rozczarowuje – ponownie natykamy się na licznie biesiadujące tu rodziny, jedzenie i wino są doskonałe. Nawet kelnerzy nas rozpoznają. W drodze powrotnej zaglądamy do jednego z mijanych barów. Pina colady podają tu w szklankach przypominających swymi rozmiarami… wazony! Długo jednak nie siedzimy, pora zregenerować siły.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj